Chciałbym zacząć „wczoraj wieczorem gdy zasiedliśmy do rodzinnej kolacji”, ale był to raczej zaimprowizowany posiłek składający się z odgrzewanej w tosterze bułki, skrawków sera żółtego i niedojedzonego śledzia w sosie musztardowym, Ka opowiadała mi swój dzień. Raczej starała się opowiedzieć, bo obok siedział Leo śpiewający autorskie piosenki o straży pożarnej, a pod stołem Pola próbująca z wrzaskiem godnym Godzilli wedrzeć się na moje kolana. Takie wieczory są na tyle głośne, że muszę się co jakiś czas upewnić „Mówisz coś teraz do mnie?”. Koszmar, wiadomo.

No więc, rozmawiała z kolegą, który nie dogaduje się z żoną i mają „ciche dni”. Ogólnie, chłopak jest smutny i nie bardzo wie, co  robić. Przez chwilę poanalizowaliśmy ich sytuację. Po czym, po krótkiej pauzie, w trakcie której Leo finalizował swój song przeciągłym wysokim C, a Pola zaczęła walić klockiem w metalową nogę od stołu, matka mych dzieci stwierdziła: „Ja w sumie chciałabym mieć te ciche dni”.