Dziś coś z zupełnie innej beczki.
Z naszego mieszkania do przedszkola jest jakieś 100 metrów w linii prostej. To wystarczający powód by kochać przedszkole. Przynajmniej ja je kocham.

Jest jednak pewna przeszkoda. Mniej więcej w połowie drogi trzeba pokonać ulicę. Można to zrobić w wersji krótkiej – łamiąc przepisy i przechodząc w nieoznakowanym miejscu. Lub w wersji długiej, iść na przejście, które nie jest po drodze. Wydłuża to trasę – tak na oko dwukrotnie.

W miejscu, w którym teraz mieszkamy, mieszkałem jako mały chłopiec. I odkąd pamiętam, zawsze, zawsze, przechodziło się „na dziko”. Bo i ruch był niewielki i w ogóle – frajerstwo nadkładać drogę, prawda?

Minęło trochę czasu od mojego dzieciństwa. Ruch jest naprawdę spory i trzeba się wykazać nie lada refleksem, żeby przebiec przez ulicę w centrum miasta.

Nigdy więc nie robię tego idąc z moim synem do lub z przedszkola. Nie spieszymy się. Idziemy na przejście. Rozmawiamy.
Nawet, gdy zdarza się, że czuję presję czasu, bo coś muszę załatwić, z kimś się spotkać, zawsze idziemy na przejście.
I gdy widzę śmigających na skróty rodziców z małymi dziećmi (ludzie robią to, tak po prostu), ciągnących maluchy za rękę, żeby szybko „przeleciały” przez jezdnię, czuję dreszcze.

Będąc samemu też jednak to robię. Patrzę w lewo, w prawo. I przebiegam.

I zastanawiam się – czy jest w tym hipokryzja?
Czy może – wiem, że to nieco nadęte – z moim synem jestem trochę lepszym człowiekiem?
Chcę wierzyć, że to drugie.

Uważajcie na siebie!

Photo credit: Waleska Ruiz / Foter / CC BY-NC-ND